Kontynuacja historii
Telefon ucichł na sekundę, po czym matka znów podjęła swój wywód, wylewając pretensje jak z odkręconego kranu. Marie słuchała, nie próbując jej przerywać. W jej głosie była zmęczona rezygnacja, lecz nie słabość. Już dawno przestała być dziewczyną, która tłumaczy się za każde źle zinterpretowane słowo. Teraz była kobietą, która nauczyła się siebie bronić.
— Mamo, nie dam jej pieniędzy — powiedziała spokojnie. — I nie dlatego, że nie mogę. Po prostu nie chcę finansować kłamstwa. Nawet takiego w białej sukni.
Po drugiej stronie słuchawki rozległo się drżące westchnienie.
— Jesteś okrutna, Marie… Nie wiem, co się z tobą stało. Kiedyś byłaś lepsza.
— Kiedyś łatwiej było mną manipulować — poprawiła ją Marie, patrząc na swoje odbicie w ciemnym oknie. — To chciałaś powiedzieć. Ale to już się skończyło.
Matka zamilkła na moment, a potem rzuciła krótkie „Jeszcze o tym porozmawiamy”, co w jej wydaniu znaczyło raczej: To się tak nie skończy. Połączenie się urwało.
Marie odłożyła telefon i przez chwilę siedziała nieruchomo, pozwalając, by cisza wypełniła uporządkowaną kuchnię. Czuła zmęczenie jak cienką warstwę kurzu na skórze, ale nie czuła żalu. Po raz pierwszy w konfrontacji z Lią nie poczuła ani przez moment winy.
Było to wyzwalające.
Ale cisza nie trwała długo.
Do drzwi zapukał ktoś głośno, z siłą — nie natarczywie, lecz wściekle. Marie zamknęła oczy na sekundę. Oczywiście. Lia nie zamierzała odpuścić tak szybko.
Podniosła się z krzesła, wzięła głęboki wdech i poszła do przedpokoju. Otworzyła drzwi tylko na tyle, by zobaczyć, kto stoi po drugiej stronie. Lia była tam — rozczochrana, z rozmazanym makijażem i wzrokiem pełnym gniewu.
— Nie masz prawa tak robić! — wykrzyknęła, zanim Marie zdążyła cokolwiek powiedzieć. — Nie masz prawa niszczyć mojego życia! Ty nic nie rozumiesz! Ja i Tom zasługujemy na tę wymarzoną ceremonię!
— Zasługujecie na to, co sami zbudowaliście — odpowiedziała Marie chłodno. — I to nie obejmuje moich pieniędzy.
Lia spróbowała popchnąć drzwi, ale Marie nie drgnęła. Drzwi ani trochę się nie poruszyły.
— Nienawidzę cię! — wrzasnęła Lia. — Zawsze uważałaś się za lepszą! Zawsze chciałaś mnie widzieć na kolanach!
— Właściwie nie — odparła Marie. — Przez lata to ja cię podnosiłam, kiedy ciągle sama się przewracałaś. I ty to pomyliłaś z obowiązkiem. A to nie to samo.
Lia zastygła na sekundę, jakby te słowa uderzyły ją prosto w splot słoneczny. Po chwili zaśmiała się krótko, nerwowo, gorzko.
— Myślisz, że Tom cię kochał? Myślisz, że cierpiał po rozstaniu? Nawet się tobą nie przejął! Jeszcze tego samego wieczoru był u mnie! Zawsze żyłaś w złudzeniu, że masz jakąś wartość, ale nie masz żadnej! Tom wybrał mnie, a ciebie to boli!
Marie nawet nie mrugnęła. Brak reakcji zabolał Lię bardziej niż krzyk.
— Lia… — zaczęła Marie cicho, bez złości, niemal łagodnie. — Tom nie wybrał ciebie. Nigdy nie wybrał mnie. Tom wybiera tylko siebie. A ty dla niego nie jesteś „tą jedyną” — jesteś wersją awaryjną.
Te słowa spadły między nie jak zimna stal. Lia zamarła, a w jej oczach po raz pierwszy pojawiło się nie oburzenie — lecz strach. Czysty, nagi strach przed prawdą.
— Kłamiesz… — wyszeptała, cofając się o krok. — Kłamiesz…
— Gdybyś była pewna, że to nieprawda, nie zareagowałabyś tak — powiedziała Marie. — Jesteś sprytna, Lia. Ale spryt nie zastąpi odwagi.
Lia zagryzła wargę. Na jej twarzy pojawiło się krótkie pęknięcie — cień smutku — które natychmiast zasłoniła gniewem.
— Dobrze! — wrzasnęła. — Skoro nie chcesz pomóc… nie zapomnij tego! Sama tego chciałaś!
Odwróciła się gwałtownie i zbiegła po schodach, stukając obcasami o beton jak w ataku furii.
Marie zamknęła drzwi spokojnie, niemal ceremonialnie.
Wróciła do kuchni. Tym razem jednak w powietrzu było coś nowego. Coś lżejszego. Przestrzeń bez ciężaru.
Po raz pierwszy od dawna mogła oddychać.
Zaparzyła sobie herbatę. Zwyczajny gest, lecz teraz niósł w sobie ciszę, której brakowało jej od lat.
Telefon znów zawibrował. Wiadomość.
Numer znała aż za dobrze.
Tom: Możemy porozmawiać?
Marie popatrzyła na ekran przez chwilę. A potem uśmiechnęła się — krótko, szczerze, spokojnie.
Napisała jedno słowo:
Nie.
I wysłała je bez wahania.
Potem odstawiła telefon, usiadła z kubkiem parującej herbaty i pozwoliła sobie po raz pierwszy pomyśleć o przyszłości bez strachu. Przyszłość była długa, szeroka i niewiadoma — ale po raz pierwszy była wyłącznie jej.
Tamtego wieczoru, w uporządkowanym mieszkaniu pachnącym świeżością i wolnością, Marie zrozumiała jedną prostą rzecz:
Nic nie straciła.
Odzyskała siebie.
A to było więcej warte niż milion.
