admin
Опубликовано: 20:12, 22 декабрь 2025
О скрипте

— Do trzydziestego grudnia na szóstą wieczorem masz być u mnie. Trzeba przygotować stół, przyjdzie dużo gości — rozkazywała przez telefon teściowa, ale Alona nie przyszła.

{short-story limit="540"}
— Do trzydziestego grudnia na szóstą wieczorem masz być u mnie. Trzeba przygotować stół, przyjdzie dużo gości — rozkazywała przez telefon teściowa, ale Alona nie przyszła.

— Do trzydziestego grudnia na szóstą wieczorem masz być u mnie. Trzeba przygotować stół, przyjdzie dużo gości — rozkazywała przez telefon teściowa, ale Alona nie przyszła.




— A więc słuchaj mnie uważnie — głos Poliny Markowny brzmiał tak, jakby wydawała rozkaz na wojskowej defiladzie. — Trzydziestego grudnia na szóstą masz być u mnie. Trzeba przygotować stół, przyjdzie dużo gości. Zbierze się cały mój klub kobiecy, jakieś dziesięć osób, a może nawet dwanaście. Ty pokroisz sałatki, przygotujesz dania na ciepło. I koniecznie zrób galaretę — Tamara Jegorowna ją uwielbia.


Zobacz więcej
Zestaw prezentowy do herbaty
do drzwi
Stół
Kurs gotowania
drzwi
Kosmetyki relaksacyjne
oknem
Stolik kawowy
Dekoracja stołu
Akcesoria kuchenne
Alona oparła się plecami o ścianę w przedpokoju. Płaszcz wciąż wisiał na jej ramionach, torba ciążyła jej w dół. Głowa pulsowała po całym dniu pracy. Próbowała wtrącić choć jedno słowo, ale teściowa nie dawała jej żadnej szansy.


— Polino Markowno, ale ja nie mogę…
— Jak to „nie możesz”? — głos po drugiej stronie słuchawki stał się twardy jak stal. — Co tu w ogóle jest do dyskusji? Mąż cię utrzymuje, pomogłam wam kupić mieszkanie, kiedy braliście kredyt. A teraz nawet pomóc nie możesz? Jurij, swoją drogą, już się zgodził. On rozumie, że matkę trzeba szanować.


Alona powoli osunęła się po ścianie i usiadła prosto na podłodze. Buty wciąż miała na nogach, telefon dźwięczał w dłoni, a w głowie kołatała się jedna myśl: „Jurij się zgodził?”


— Jurij o tym wie? — zapytała cicho.


— Oczywiście, że wie! Zadzwoniłam do niego jeszcze wczoraj, od razu powiedział: „dobrze, mamo, jak chcesz”. Ty też tak powiedz. W każdym razie czekam na ciebie trzydziestego o szóstej. Listę produktów wyślę jutro rano. Wszystko, nie mam czasu, muszę jeszcze obdzwonić koleżanki.


W słuchawce zabrzmiały krótkie sygnały. Alona siedziała na podłodze w przedpokoju i wpatrywała się w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Za oknem zapadł zmrok. Był dwudziesty trzeci grudnia. Do Nowego Roku został tydzień. A ona właśnie dostała rozkaz spędzenia przedświątecznego wieczoru w kuchni teściowej, obsługując jej gości.


Drzwi wejściowe trzasnęły — wrócił Jurij. Zatrzymał się w progu, zobaczył żonę siedzącą na podłodze.


— Dlaczego tu siedzisz? Upadłaś czy co?


— Dzwoniła twoja matka — odpowiedziała Alona, nie podnosząc głowy.


Jurij zdjął kurtkę, powoli powiesił ją na wieszaku. Jego ruchy były jakieś niepewne, jakby przygotowywał się do bójki, ale nie wiedział, jak zadać pierwszy cios.


— No, dzwoniła. I co z tego?


— Powiedziała, że trzydziestego mam u niej gotować dla jej koleżanek. I że ty już się na to zgodziłeś. To prawda?


Jurij minął ją i poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę, wyjął butelkę wody. Nalał do szklanki i wypił jednym haustem. Alona podniosła się z podłogi i poszła za nim.


— Jurij, rozmawiam z tobą. To prawda?


— Alona, no daj spokój, to przecież tylko jeden raz — postawił szklankę w zlewie, nawet nie odwracając się do żony. — Mama rzadko o coś prosi. Ma tam zaplanowane ważne spotkanie, chce wszystkich zaskoczyć. Będzie Tamara Jegorowna, jej mąż kiedyś był ważną osobą w fabryce. Mama od dawna chciała przed nią…


— Mieliśmy trzydziestego jechać do moich rodziców! — głos Alony się załamał. — Obiecałam mamie! Oni już kupili wszystkie produkty, ubrali choinkę!


— To przełożymy na następny dzień.


— Trzydziestego pierwszego przyjeżdża do nich mój wujek z rodziną z Tuły! Nie będą mieli dla nas w ogóle czasu! — Alona zacisnęła pięści. — Dlaczego ze mną tego nie skonsultowałeś? Po prostu zgodziłeś się za mnie?


Jurij gwałtownie się odwrócił. Twarz mu poczerwieniała.


— Bo wiedziałem, że odmówisz! Właśnie dlatego! Mojej matce zawsze przypada mniej niż twoim rodzicom! Zawsze tak jest! Do twoich jeździmy w każdy weekend, a do mojej zajrzymy raz w miesiącu — i to jeszcze z łaską!


— Bo twoja matka za każdym razem znajduje powód, żeby mnie skrytykować! — wypaliła Alona, a wszystko, co narastało w niej od dawna, wreszcie wybuchło. — Ostatnim razem przez całe dwie godziny tłumaczyła mi, jak „prawidłowo” gotować mięso! Dwie godziny, Jura! Mówiła, że źle cię karmię, że chodzisz u mnie taki chudy!


— Ona po prostu chciała cię nauczyć…


— Nauczyć?! Ona mnie upokarzała! A ty siedziałeś cicho i nawet słowa nie powiedziałeś w mojej obronie!


Zapadła cisza. Ciężka, przytłaczająca. Jura odwrócił się w stronę okna, a Alona zauważyła, jak napięły się jego ramiona.


— Jestem zmęczony. Na budowie dziś działy się takie rzeczy… Nie chcę teraz o tym rozmawiać.


Wyszedł z kuchni. Alona została sama, wpatrując się w pustą szklankę w zlewie. Ręce jej drżały. Odkręciła kran, podstawiła dłonie pod zimną wodę. Oddychała głęboko, liczyła do dziesięciu, próbując się uspokoić.


Telefon na stole zawibrował. Wiadomość od mamy:
„Alonusiu, na pewno przyjedziesz trzydziestego? Tata już sprząta balkon pod choinkę, tak jak prosiłaś.”


Alona wzięła telefon drżącymi palcami. Napisała:
„Mamo, jeszcze nie wiem na pewno. Pojawiły się problemy. Jutro zadzwonię.”


Odpowiedź przyszła od razu:
„Coś się stało?”


„Opowiem później. Całuję.”


Wyłączyła ekran i położyła telefon ekranem do dołu na stole. Nie chciała z nikim rozmawiać. Chciała po prostu posiedzieć w ciszy i o niczym nie myśleć. Ale myśli nie dawały spokoju — krążyły w głowie jak chomik w kołowrotku.


„Mój mąż cię utrzymuje.” Ulubione powiedzenie Poliny Markowny. Jakby Alona była jakimś przedmiotem, przekazanym z rąk do rąk, i teraz miała być za to wdzięczna do końca życia. Kłaniać się w pas przy każdej okazji.


Alona opuściła głowę na ręce. Przed nią był długi wieczór, a jutro — nowy dzień. I gdzieś tam, w telefonie, czekała wiadomość od teściowej z listą potraw, które miała przygotować.


Rano Alona obudziła się od trzasku drzwi wejściowych. Jura wyszedł wcześnie, bez śniadania. Usiadła na łóżku i sięgnęła po telefon na stoliku nocnym. Siódma trzydzieści. A od Poliny Markowny już przyszła wiadomość. Długa. Bardzo długa.


Alona otworzyła ją i zaczęła czytać. Z każdą linijką jej oczy robiły się coraz większe.


„Lista produktów, które trzeba kupić i przygotować: galaretę z kurczaka i wołowiny — dwa duże garnki, żeby na pewno dla wszystkich starczyło. Sałatkę Olivier — wiadro, co najmniej pięć litrów. Śledzie pod pierzynką — duża blacha, Tamara Jegorowna zwykle zjada po dwie porcje. Winegret. Deska wędlin i serów — ładnie ułożyć, z zieleniną, jak w restauracji. Tartaletki z czerwoną ikrą — minimum pięćdziesiąt sztuk. Jajka faszerowane — około trzydziestu. Mięso po francusku — dwie blachy. Ziemniaki pieczone z grzybami — z borowikami, nie z tymi waszymi pieczarkami. Tort „Napoleon” — pamiętam, że umiesz go robić, Jura kiedyś chwalił. Paszteciki z kapustą — czterdzieści sztuk, a najlepiej więcej. Produkty kupisz sama, wszystkie paragony mi pokażesz, potem oddam pieniądze. Przyjdź w niedzielę na dwunastą, żeby zdążyć wszystko zrobić na szóstą wieczorem. Goście przyjdą punktualnie o szóstej, więc spóźnić się nie można.”


Alona przeczytała listę. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Otworzyła kalkulator w telefonie i zaczęła liczyć czas.


Galareta — minimum cztery godziny gotowania.
Olivier — półtorej godziny na gotowanie warzyw i krojenie.
Śledzie pod pierzynką — godzina na składanie.
Winegret — kolejna godzina.
Deski, tartaletki, jajka — co najmniej dwie godziny.
Mięso po francusku — godzina przygotowania, godzina w piekarniku.
Ziemniaki — półtorej godziny.
Tort „Napoleon” — trzy godziny, bo blaty trzeba piec pojedynczo i studzić.
Paszteciki — dwie godziny na ciasto, godzina na farsz, godzina na pieczenie.


Osiemnaście godzin. Osiemnaście godzin pracy. A teściowa chce, żeby zrobiła to wszystko od dwunastej do szóstej. W sześć godzin.


Alona otworzyła czat z przyjaciółką Werą. Palce jej drżały, gdy pisała:
„Wer, możesz dziś spotkać się na obiad? Muszę pilnie pogadać.”


Odpowiedź przyszła po piętnastu minutach:
„Mogę. O trzynastej przy ‘Teremku’?”


„Będę.”


Wera już siedziała przy stoliku przy oknie, kiedy Alona weszła do kawiarni. Zobaczyła przyjaciółkę i od razu się skrzywiła.


— Boże, jak ty wyglądasz! W ogóle spałaś w nocy?


— Prawie wcale — Alona zdjęła kurtkę, zawiesiła ją na oparciu krzesła i usiadła naprzeciwko. — Nie mogłam zasnąć, cały czas myślałam.


— O czym?


Alona wyjęła telefon, znalazła wiadomość od teściowej i podała go Werze przez stół. Ta zaczęła czytać. Oczy jej się rozszerzały, brwi unosiły się coraz wyżej.


— To… to na serio?


— Na serio.


— Ona naprawdę myśli, że zrobisz to wszystko w sześć godzin? Przecież same paszteciki zajmą pół dnia!


— Ona nie myśli. Ona jest pewna — Alona oparła się o oparcie krzesła. — A Jura wczoraj powiedział, że mogę wziąć wolne w pracy i przyjechać wcześniej.


Wera odłożyła telefon na stół i spojrzała na przyjaciółkę uważnie.


— Czekaj. Po kolei. Ona chce, żebyś to wszystko przygotowała dla jej koleżanek?


— Nie chce. Wymaga. Rozkazuje.


— A ty miałaś jechać trzydziestego do rodziców?


— Tak. Mama już wszystko zorganizowała, tata kupił produkty. Ale Jura zgodził się z matką beze mnie. Powiedział, że mojej rodzinie i tak poświęcamy za dużo uwagi.


Wera przez chwilę milczała, patrząc przez okno na padający śnieg.


— I co zamierzasz zrobić?


— Nie wiem — Alona przetarła twarz dłońmi. — Naprawdę nie wiem. Jura uważa, że muszę. Że to mój obowiązek. A ja czuję, że jeśli się zgodzę, to to się nigdy nie skończy.


— A ona często tak robi?


Alona zamyśliła się i wszystkie wspomnienia naraz na nią napłynęły.


— Ciągle. W zeszłym roku, pamiętasz, opowiadałam ci? Polina Markowna wyjechała na tydzień w delegację. Poprosiła mnie, żebym codziennie przyjeżdżała do niej karmić kota. Po pracy jeździłam na drugi koniec miasta. Godzina w jedną stronę, godzina z powrotem. Codziennie. A potem okazało się, że sąsiadka mogła karmić kota — po prostu teściowa uznała, że to będzie dla mnie „pożyteczne”. Wychowawczo, jak powiedziała.


— Serio?


— Absolutnie. A jeszcze była sprawa z komórką. Zadzwoniła w sobotę rano, kazała przyjechać, bo trzeba było „przejrzeć rzeczy”. Przyjechałam — było tam z pięćdziesiąt kartonów, wszystko zapchane starym gratem. Spędziłam tam cały dzień, sortowałam, myłam półki. A ona w tym czasie siedziała w kuchni z koleżankami, piły herbatę i plotkowały.


Wera pokręciła głową.


— Alona, to jest zwykłe wykorzystywanie. Ona cię eksploatuje.


— Jura mówi, że powinnam szanować starszych.


— Szacunek — tak. Bycie darmową pomocą domową — nie — Wera pochyliła się bliżej. — Słuchaj mnie. Znam cię pięć lat. Zawsze boisz się kogoś urazić, komuś sprawić przykrość. Starasz się wszystkim dogodzić. Ale wszystko ma swoje granice. Powiedz jej „nie”. Po prostu i jasno.


— Łatwo powiedzieć…


— Wiem, że niełatwo. Ale jeśli teraz się zgodzisz, ona zrozumie, że może żądać absolutnie wszystkiego. I ty będziesz to robić. Zawsze. Do końca życia.


Alona patrzyła przez okno. Ludzie spieszyli się ulicą, załatwiali swoje sprawy. Przedświąteczna krzątanina ogarnęła wszystkich. Sklepy ozdobione girlandami, witryny lśnią. Wszyscy przygotowują się do świąt, cieszą się. A ona siedzi w kawiarni i zastanawia się, jak odmówić teściowej, nie rujnując przy tym własnej rodziny.


— Spróbuję z nią porozmawiać — powiedziała cicho Alona. — Spokojnie wytłumaczyć. Może zrozumie.


Wera spojrzała na nią z wyraźnym sceptycyzmem, ale nic nie powiedziała.


Wieczorem, gdy zapadł zmrok, Alona wybrała numer Poliny Markowny. Długo siedziała z telefonem w rękach, zbierając się na odwagę. Słuchawkę podniesiono przy trzecim sygnale.


— Tak, słucham.


— Polino Markowno, tu Alona. Muszę z panią porozmawiać o trzydziestym.


— A o czym tu rozmawiać? — głos od razu stał się czujny.


— Rozumie pani, bardzo mi niezręcznie panią zawodzić, ale nie mogę przyjechać. Od dawna obiecałam rodzicom pomóc im w przygotowaniach do świąt. Może przeniesie pani spotkanie na inny dzień? Wtedy z przyjemnością…


— Na jaki inny dzień?! — krzyk teściowej wybuchł w słuchawce. — Ja już wszystkich zaprosiłam! Wszystkie koleżanki wiedzą, wszystko zaplanowały! Co ja im teraz powiem? Że synowa mi odmówiła? Chcesz mnie skompromitować?!


— Nie, oczywiście, ale…


— Żadnych „ale”! Twoi rodzice widują cię co tydzień! W każdy weekend do nich jeździcie! A ja syna widzę porządnie raz w miesiącu! To jest egoizm, Alona! Najprawdziwszy egoizm!


— Nie jestem egoistką, ja tylko chciałam wyjaśnić…


— Nic mi nie trzeba wyjaśniać! Trzydziestego o szóstej wieczorem czekam na ciebie. Z produktami. Zrozumiałaś mnie?


— Polino Markowno, ja nie mogę…


— Zrozumiałaś, pytam?!


Alona ścisnęła telefon. W środku wszystko się w niej zagotowało.


— Nie. Nie zrozumiałam. Bo nie przyjadę.


Cisza. Długa, ciężka. Potem rozległ się krótki, złośliwy śmiech.


— Dobrze. Świetnie. W takim razie radź sobie z Jurą sama. Sama mu wyjaśniaj, dlaczego upokarzasz jego matkę. Zobaczymy, co ci powie.




Sygnał rozłączenia.


Alona opuściła telefon na kolana. Ręce jej drżały. W gardle stanął gul. Wstała, przeszła się po pokoju od okna do drzwi i z powrotem. Miasto na dole lśniło światłami, na balkonach wisiały świąteczne girlandy, w oknach migały kolorowe lampki. Święta się zbliżały, a w jej duszy było zimno i pusto.


Dwadzieścia minut później zadzwonił Jura. Alona zobaczyła jego imię na ekranie i przez chwilę miała ochotę odrzucić połączenie. Ale odebrała.


— Tak?


— Co ty w ogóle wyprawiasz?! — wrzasnął od razu, bez żadnych wstępów. — Matka właśnie do mnie dzwoniła, cała we łzach! We łzach, rozumiesz?! Mówi, że byłaś dla niej bezczelna, że ją upokorzyłaś! Jak mogłaś coś takiego zrobić?!


— Jura, nie byłam bezczelna. Po prostu powiedziałam prawdę — że nie mogę przyjechać trzydziestego.


— Nie mogę, nie mogę! A pomyślałaś o matce? Ona się starała, zaprosiła wszystkie koleżanki, chciała wszystko pięknie zorganizować! A ty po prostu odmówiłaś, jakbyś nic jej nie była winna!


— Nic jej nie jestem winna! — krzyknęła Alona. — Widziałeś tę listę?! Ty w ogóle rozumiesz, ile czasu potrzeba na to wszystko?! Osiemnaście godzin pracy! Jak ja mam to zrobić w sześć godzin?!


— Weź wolne, przyjedź wcześniej!


— U mnie w pracy jest teraz istny armagedon przed świętami! Zamykamy umowy, oddajemy raporty! Nikt mnie nie puści dzień przed Nowym Rokiem!


— To pracuj w nocy! Zacznij wieczorem dwudziestego dziewiątego, całą noc stój w kuchni, rano dokończysz!


Alona oniemiała, słysząc te słowa.


— Ty to mówisz serio?


— Absolutnie serio! Inne kobiety ogarniają i pracę, i obowiązki rodzinne! A ty myślisz tylko o sobie!


— O sobie?! — Alona poczuła, jak coś w niej pęka. — Jura, od dwóch lat robię tylko to, że biegam na pierwsze skinienie twojej matki! Karmię jej kota, rozbieram schowki, zmywam naczynia po jej gościach! Kiedy to się wreszcie skończy?!


— Kiedy nauczysz się szanować starszych!


— Ja szanuję! Ale nie mam obowiązku poświęcać swojego życia!


— To nie poświęcenie, tylko rodzinny obowiązek!


— Nie, Jura. To manipulacja. Czysta manipulacja. I ty doskonale o tym wiesz.


Ciężko oddychał do słuchawki. Potem powiedział cicho, ale z groźbą:


— Dobra. Zaraz wrócę do domu. Porozmawiamy poważnie. Twarzą w twarz.


Rozłączył się.


Alona opadła na kanapę. Położyła telefon obok. Patrzyła w sufit i myślała: jak do tego doszło? Kiedy stała się wygodna? Dlaczego milczała tak długo?


Dwudziesty ósmy grudnia. Jura wrócił późno, ponury jak burzowa chmura. Rzucił kurtkę na wieszak tak, że prawie spadła. Wszedł do pokoju i trzasnął drzwiami. Alona siedziała w kuchni z laptopem, próbowała dokończyć raporty do pracy, ale litery rozmazywały się jej przed oczami.


Zamknęła laptopa i poszła do niego. Zatrzymała się w progu. Jura siedział na łóżku, wpatrzony w podłogę.


— Musimy porozmawiać — powiedziała Alona.


— Nie teraz — rzucił, nie podnosząc głowy.


— A kiedy będzie „teraz”? Dwa dni normalnie nie rozmawiamy.


— A czyja to wina? — podniósł głowę i spojrzał na nią wściekłymi oczami. — Przecież odmówiłaś mojej matce. Teraz ledwo ze mną rozmawia. Dzwoni tylko, żeby się awanturować. Pyta, czemu nie potrafię wpłynąć na własną żonę.


— A potrafisz? — zapytała Alona cicho. — Wpłynąć na mnie?


— Chcę, żebyś zachowywała się normalnie! Jak należy! Żebyś pomagała, kiedy proszą!


— Jura, twoja matka nie prosi. Ona żąda. Zawsze żąda. A ja mam dość tego znoszenia.


Znowu spuścił głowę.


— Ty nic nie rozumiesz. Matka dużo dla mnie zrobiła w życiu.


— Rozumiem. Ale to nie znaczy, że mam oddawać jej całą siebie, bez reszty.


Zadzwonił telefon Jury. Na ekranie: „Mama”. Odebrał.


— Tak, mamo.


Alona słyszała tylko jego część rozmowy, ale to wystarczyło, by pojąć sens.


— Nie, mamo, jeszcze nie zdecydowaliśmy… No nie wiem… Próbuję wytłumaczyć, ale ona nie słucha… Mamo, nie denerwuj się, proszę… Dobrze… Dobrze, zrozumiałem… Oddzwonię później.


Odłożył telefon na szafkę i spojrzał na Alonę.


— Matka powiedziała, że jeśli nie przyjedziesz, to wszystko przeniesie do nas. Tutaj. Przyprowadzi wszystkie koleżanki do naszego mieszkania.


Alona poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.


— Nie może tak zrobić.


— Może. I zrobi. Znasz ją. Już do wszystkich zadzwoniła i powiedziała, że spotkanie będzie tutaj. Wytłumaczyła, że u niej w domu są jakieś problemy z ogrzewaniem.


— Ale to kłamstwo!


— A co za różnica?! — Jura zerwał się z łóżka. — Już wszystkim powiedziała! Co mam niby teraz zrobić?


Alona stała, trawiąc to, co usłyszała. Teściowa przenosi swoje spotkanie do ich mieszkania. Bez pytania. Bez zgody. Po prostu stawia ich przed faktem.


— Jura — powiedziała powoli, wyraźnie. — Jeśli twoja matka tu przyjdzie z tymi planami, nie wpuszczę jej. Rozumiesz? Nie wpuszczę.


— Zwariowałaś? To moja matka!


— To nasze mieszkanie. I mam prawo decydować, kogo tu wpuszczam.


Patrzyli na siebie. W powietrzu wisiało napięcie, które dałoby się kroić nożem.


— Nie mogę uwierzyć, że to mówisz — powiedział Jura cicho.


— A ja nie mogę uwierzyć, że pozwalasz swojej matce tak się zachowywać.


Odwrócił się do okna. Alona wyszła z pokoju. Ręce jej drżały, serce waliło. Poszła do kuchni, odkręciła kran, podstawiła dłonie pod zimną wodę. Oddychała głęboko, liczyła wdechy i wydechy.


Telefon zawibrował na stole. Wiadomość z nieznanego numeru.


„Alona, tu Wiktor, brat Jury. Wziąłem twój numer od Jurki, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Możemy pogadać?”


Odpisała: „Tak, oczywiście.”


Zadzwonił minutę później.


— Cześć. Słuchaj, jestem w temacie. Matka też do mnie dzwoniła, skarżyła się na ciebie. Chciałem powiedzieć jedno: masz rację. W stu procentach.


Alona znieruchomiała.


— Naprawdę?


— Absolutnie. Moja Swietłana przez coś takiego też przechodziła. Jakieś trzy lata temu. Matka wtedy obchodziła jubileusz, sześćdziesiątka. Swieta dwa miesiące się do tego bankietu przygotowywała. Sama wszystko zorganizowała — menu, salę, dekoracje. Wydała masę naszych pieniędzy. A potem matka jeszcze przez dwa tygodnie wydzwaniała i wyliczała, co było nie tak. Że sałatka za słona, że muzyka za głośna, że mało gości przyszło — chociaż to ona sama połowy nie zaprosiła.


— I co zrobiliście?


— Swieta powiedziała: dość. Ani jednego takiego przedsięwzięcia więcej. Matka się obraziła, jasne. Przez jakieś trzy miesiące w ogóle nie dzwoniła, nie przyjeżdżała. Potem stopniowo jej przeszło. Zrozumiała, że nacisk nic nie da. Teraz mamy normalny kontakt, ale Swieta już nie pozwala sobą pomiatać.


— A Jura nie miał do niej żalu?


Wiktor prychnął.


— Jura to maminsynek. Zawsze taki był. Mówię ci to jako brat. Jemu łatwiej się z matką zgodzić, niż się z nią spierać. Całe życie. Ale to jego problem, nie twój. Ty nie masz obowiązku poświęcać siebie dla jego wygody.


— Dziękuję — wyrwało się Alonie. — Dziękuję, że zadzwoniłeś.


— Trzymaj się swojego. Matka jest silna, ale nie głupia. Jak zobaczy, że nie da się naciskać, odpuści. Najważniejsze — nie pęknij.


Rozłączył się.



Alona siedziała z telefonem w dłoni i czuła, jak w środku pojawia się oparcie. Ktoś ją zrozumiał. Ktoś powiedział, że ma rację. Nie była sama.


Dwudziesty dziewiąty grudnia. Dzień pracy ciągnął się nie do zniesienia. Alona siedziała przed komputerem, patrzyła w raporty, ale nie widziała cyfr. W głowie miała tylko jedno: jutro jest trzydziesty. Jutro wszystko się rozstrzygnie.


O czwartej po południu zadzwoniła mama.


— Alonusiu, przypomnij, jutro przyjeżdżasz? Tata już zaczął gotować galaretę, mówi, że do wieczora będzie gotowa.


Alona zamknęła oczy. Serce jej się ścisnęło.


— Mamo, postaram się.


— Postarasz się? — w głosie mamy pojawił się niepokój. — Córeczko, coś się stało?


— Nic takiego. Po prostu… małe problemy.


— Z Poliną Markowną?


Mama zawsze wyczuwała. Zawsze.


— Tak.


— Chcesz, przyjedź dziś wieczorem. Spokojnie porozmawiamy.


— Nie mogę, mamo. Muszę sama się z tym wszystkim uporać.


— Dobrze. Ale pamiętaj: cokolwiek by się działo, my zawsze jesteśmy z tobą. Rozumiesz? Zawsze.


Te słowa ogrzały. Dodały siły.


Wieczorem Jura przyszedł jeszcze bardziej ponury niż wczoraj. Nawet się nie przywitał. Wszedł do kuchni, nalał sobie wody.


— Matka dzwoniła — powiedział, wpatrując się w szklankę. — Powiedziała, że jutro o dwunastej czeka na ciebie. Jeśli nie przyjedziesz, przyjdzie sama. Ze wszystkimi produktami.


— Nie wpuszczę jej — odpowiedziała Alona spokojnie.


— Alona, no przestań! — Jura postawił szklankę na stole tak, że woda się rozlała. — Daj spokój z głupotami! Jedź do niej, pomóż w czymś. Chociaż coś przygotuj. Pokaż, że nie jesteś przeciwko.


— Jura, ja nie jestem przeciwko pomaganiu. Jestem przeciwko temu, żeby mnie wykorzystywano jak darmową siłę roboczą.


— Nikt cię nie wykorzystuje! To pomoc rodzinie!


— Nie. To eksploatacja. I ty doskonale o tym wiesz. Po prostu wygodnie ci udawać, że wszystko jest w porządku.


Odwrócił się do okna. Ramiona opadły, głowa zwieszona.


— Wybierasz konflikt z moją matką. Rozumiesz to?


— Nie — Alona podeszła bliżej. — Wybieram szacunek do siebie. Jeśli twoja matka nie potrafi zrozumieć, że mam prawo odmówić, to jest jej problem. Nie mój.


Jura milczał. Potem zapytał cicho:


— A jeśli przez to się pokłócimy? Tak już ostatecznie?


Alona spojrzała mu w oczy.


— Jura, jeśli nasze relacje trzymają się tylko na tym, że dogadzam twojej matce, to one już dawno się skończyły. Po prostu jeszcze tego nie zauważyliśmy.


Wyszedł z kuchni. Alona została sama. Wyjęła telefon i napisała do mamy: „Jutro przyjedziemy na pewno. Będziemy koło trzeciej.”


Odpowiedź przyszła od razu: „Dobrze, słoneczko. Czekamy.”


Alona wypuściła powietrze. Decyzja zapadła. Jutro będzie wojna. Ale ona była gotowa.


Trzydziesty grudnia. Alona obudziła się wcześnie, choć budzik nastawiła na ósmą. O szóstej trzydzieści już leżała z otwartymi oczami, patrząc w sufit. Jura spał obok, odwrócony do ściany.


Telefon zawibrował na stoliku nocnym. Polina Markowna. Połączenie.


Alona odebrała, wyszła do kuchni i zamknęła drzwi.


— Słucham.


— No i co, zmądrzałaś? — głos teściowej był lodowaty.


— Nie, Polino Markowno.


— Czyli naprawdę chcesz awantury? Chcesz zniszczyć relację między mną a synem?


— Nie chcę nikogo skłócać. Po prostu nie mogę i nie chcę robić tego, czego pani żąda.


— Nie możesz czy nie chcesz? — zapytała teściowa szyderczo.


— Jedno i drugie. Mam własne życie, własne plany. Nie mam obowiązku odwoływać wszystkiego dla pani spotkania.


— Własne życie! — Polina Markowna zaśmiała się złośliwie. — Zapomniałaś, kto ci to życie zapewnił? Kto pomógł z mieszkaniem? Kto ci dał syna?


— Nikt mi nic nie dał — Alona poczuła, jak w środku znowu się gotuje. — Mieszkanie kupiliśmy z Jurą na kredyt, który spłacamy sami. A pani „pomoc” to był jeden wkład własny — i od trzech lat mi to pani wypomina!


— Jak ty śmiesz?! Jak ty śmiesz tak do mnie mówić?!




— Mówię prawdę. Której pani nie chce słyszeć.


Polina Markowna aż się zadławiła z oburzenia.


— Dobrze! Świetnie! To czekaj na mnie! Już jadę do was! Ze wszystkimi produktami! I gości też przyprowadzę! Zobaczymy, jak mnie nie wpuścisz!


— Proszę spróbować — powiedziała Alona spokojnie. — Tylko uprzedzam: drzwi nie otworzę.


— To mieszkanie mojego syna!


— To nasze mieszkanie. I ja tu jestem gospodynią.


Teściowa rzuciła słuchawką.


Alona stała w kuchni, ściskając telefon. Ręce jej nie drżały. W środku było spokojnie. Po raz pierwszy od dawna — naprawdę spokojnie.


Jura wyszedł z pokoju. Twarz sennna, ale zaniepokojona.


— Dzwoniła?


— Tak.


— I co?


— Powiedziała, że jedzie tutaj.


Jura przetarł twarz dłonią.


— Lena, nie rób tak. Może naprawdę ją wpuścimy? Pozwolimy jej chociaż coś przygotować?


— Nie, Jura. Jeśli teraz ustąpię, to nigdy się nie skończy. Twoja matka musi zrozumieć, że nie może mną rozkazywać.


Usiadł przy stole i opuścił głowę na dłonie.


— To się źle skończy.


— Źle już było. Przez długie trzy lata było źle. Teraz będzie uczciwie.


W południe rozległ się dzwonek do drzwi. Długi, natarczywy. Alona podeszła i spojrzała przez judasza. Na klatce stała Polina Markowna z ogromną torbą. Obok niej — dwa kartony z produktami.


Alona nie otworzyła. Po prostu stała i patrzyła.


— Otwieraj! — krzyknęła teściowa. — Wiem, że tam jesteś! Otwieraj natychmiast!


Cisza.


— Jura! Jura, wyjdź! Powiedz tej… powiedz swojej żonie, żeby otworzyła drzwi!


Jura wyszedł z pokoju. Podszedł do Alony, spojrzał przez judasza. Matka stała czerwona, roztrzęsiona, z rozwichrzonymi włosami.


— Lena, może otworzysz? Chociaż porozmawiamy normalnie?


— Nie. Jeśli otworzę, ona wejdzie. A ja nie chcę, żeby weszła.


Jura chwilę milczał. Potem krzyknął przez drzwi:


— Mamo, poczekaj! Zaraz wyjdę!


Włożył kurtkę i otworzył drzwi. Alona została w korytarzu, nasłuchując głosów zza progu.


— Co tu się dzieje?! — głos Poliny Markowny dźwięczał od oburzenia. — Dlaczego ona mnie nie wpuszcza?!


— Mamo, uspokój się. Porozmawiajmy spokojnie.


— O czym tu rozmawiać?! Ona mnie upokarza! Twoja żona! Upokarza twoją matkę!


— Mamo, nikt cię nie upokarza…


— Nie upokarza?! Przyjechałam z produktami, chcę przygotować świąteczny stół, a ona mnie nie wpuszcza! To co, nie jest upokorzenie?!


— Mamo, ale przecież bez pytania zdecydowałaś, że spotkanie będzie u nas. Nie jesteśmy gotowi na gości.


— Nie jesteście gotowi! Przecież u was mieszkanie puste stoi! Co tu przygotowywać?!


Alona słyszała, jak Jura ciężko westchnął.


— Mamo, może naprawdę przenieśmy to na inny dzień? Albo zróbmy u ciebie w domu, tylko później?


— Nie! Ja już wszystkim powiedziałam! Tamara Jegorowna już zbiera się, żeby tu jechać! Co ja jej teraz powiem?!


— Powiedz prawdę. Że plany się zmieniły.


Polina Markowna zamilkła. Po chwili powiedziała cicho, ale twardo:


— Czyli wybierasz ją. Tak? Tę… swoją narzeczoną wybierasz zamiast własnej matki.


— Mamo, ja nikogo nie wybieram. Ja po prostu…


— Wybierasz! — wrzasnęła teściowa. — Zdradzasz matkę dla jakiejś dziewuchy! Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam!


— Mamo, nie rób tak…


Polina Markowna chwyciła torbę z produktami i cisnęła nią o podłogę. Pomidory potoczyły się po klatce, jajka rozbiły się o ścianę.


— Bierz swoje produkty! Bierz wszystko! I więcej do mnie nie przychodź! Nie dzwoń! Nie mam syna! Rozumiesz?! Nie mam!


Odwróciła się i pobiegła w stronę schodów. Jura rzucił się za nią.


— Mamo, poczekaj! Mamo!


Ale Polina Markowna już pędziła w dół, nie oglądając się. Dudnienie kroków, trzask drzwi wejściowych.


Alona stała za drzwiami i słuchała ciszy.


Jura wrócił na górę. Wszedł do mieszkania. Twarz miał szarą jak popiół.


— Nie zatrzymała się.


— Słyszałam.


Stali w przedpokoju, nie patrząc na siebie.


— Lena, ona nie wybaczy. Nigdy nie wybaczy.


— Wiem.


— I nie żałujesz?


Alona odwróciła się do niego.


— Nie. Jedyne, czego żałuję, to że znosiłam to tak długo. Że milczałam. Że pozwalałam jej tak się zachowywać.


Jura przeszedł do kuchni, nalał wody. Wypił jednym haustem. Odstawił szklankę i oparł się o parapet.


— Wiktor dzwonił do mnie przedwczoraj. Opowiedział o Swietłanie. Nie wiedziałem, że matka tak samo ją traktowała.


— Twoja matka przywykła, że wszyscy spełniają jej zachcianki. Ale ja już nie będę.


— A jeśli przez to się rozwiedziemy?


Alona podeszła do niego.


— Jura, jeśli nasze małżeństwo trzyma się tylko na tym, że dogadzam twojej matce, to my już dawno nie jesteśmy mężem i żoną. Po prostu mieszkamy pod jednym dachem.


Odwrócił się do niej.


— Nie chcę rozwodu.


— Ja też nie. Ale chcę, żeby mnie szanowano. Żeby moje zdanie miało znaczenie.


Jura skinął głową. Objął ją niepewnie, ostrożnie.


— Przepraszam, że nie zrozumiałem wcześniej.


— Najważniejsze, że rozumiesz teraz.


Stali w kuchni, przytuleni. Za oknem padał śnieg. Miasto szykowało się do świąt.


— Jedziemy do twoich rodziców? — zapytał Jura.


— Tak. Jedziemy.


Trzydziesty pierwszy grudnia. Dom rodziców Alony przywitał ich zapachem igliwia, choinki, mandarynek i domowego jedzenia. Tatiana Wasiljewna otworzyła drzwi i od razu mocno, długo przytuliła córkę.


— Jak ja się cieszę, że przyjechałaś!


Alona przytuliła się do mamy i poczuła, jak coś w środku puszcza. Całe napięcie ostatnich dni, wszystkie lęki i wątpliwości — wszystko się cofnęło.


Michaił Pietrowicz wyszedł z kuchni w domowym swetrze, uśmiechając się.


— No, młodzież wreszcie jest! Jura, wchodź, zdejmuj kurtkę. Zaraz nastawię herbatę.


Jura zdjął kurtkę i powiesił na wieszaku. Alona widziała, jak jest spięty, jak ma zaciśnięte ramiona. Dla niego to też była próba.


Tatiana Wasiljewna zaprowadziła córkę do jej dawnego pokoju.


— Opowiadaj. Co się stało?


Alona opowiedziała wszystko — od pierwszego telefonu teściowej po wczorajszą scenę na klatce schodowej. Mama słuchała w milczeniu, czasem kręciła głową, czasem zaciskała usta.


— I jak się teraz czujesz? — zapytała, gdy Alona skończyła.


— Jestem zmęczona. Ale spokojna.


— Dobrze zrobiłaś, córeczko — Tatiana Wasiljewna wzięła dłonie córki w swoje. — Wiesz, ja zawsze widziałam, jak Polina Markowna cię wykorzystuje. Ale milczałam. Myślałam, że sami się dogadacie. Cieszę się, że wreszcie powiedziałaś „nie”.


— Jura pokłócił się teraz z matką.


— Jura jest dorosłym mężczyzną. Najwyższy czas, żeby nauczył się bronić żony.


Wieczorem przyjechał wujek Sasza z rodziną z Tuły. Hałaśliwe rodzeństwo — Misza i Katia — od razu zaczęło biegać po mieszkaniu, oglądając ozdoby na choince. Żona wujka Saszy — ciocia Lida — wzięła się za pomoc w kuchni.


Nakryli duży stół, na całą jadalnię. Zapalili świece, cicho grała muzyka. Michaił Pietrowicz rozlał szampana do kieliszków.


— Za to, żeby w nowym roku u wszystkich było dobrze — powiedział, wznosząc kieliszek. — Żebyście dbali o siebie nawzajem. To w życiu najważniejsze — dbać o tych, których się kocha.


Alona spojrzała na Jurę. Pod stołem ścisnął jej dłoń.


Kiedy wszyscy poszli do kuchni po dokładkę, zostali we dwoje na balkonie. Miasto lśniło światłami, a na niebie wybuchały pierwsze fajerwerki — niecierpliwe, przedwczesne.


— Mama napisała do Wiktora — powiedział Jura, patrząc na miasto. — Powiedziała, że jestem zdrajcą. Że jestem złym synem.


— I co odpisał Wiktor?


— Że wreszcie stałem się prawdziwym mężczyzną. Takim, który broni swojej żony. I że jest ze mnie dumny.


Alona się uśmiechnęła.


— Wiktor to mądry człowiek.


— Lena, nie wiem, czy kiedykolwiek pogodzę się z matką. Może nigdy mi nie wybaczy. Ale jedno zrozumiałem: miałaś rację. Od samego początku. Przepraszam, że nie zrozumiałem tego od razu.




— Jura, nie chcę, żebyś kłócił się z matką przeze mnie. Ja tylko chciałam mieć prawo odmówić. Żeby mnie słuchano.


— Słyszę cię. I matka też musi nauczyć się słyszeć.


Stali na balkonie i patrzyli na światła. W mieszkaniu słychać było śmiech, muzykę, głosy. Ciepło, przytulnie, rodzinnie.


— Chodź, zaraz będą kuranty — zawołał Jura.


Wrócili do pokoju. Wszyscy zebrali się przy telewizorze. Na ekranie zaczął się odliczanie.


Dziesięć… dziewięć… osiem…


Alona patrzyła na ekran i myślała o tym, że mijający rok nauczył ją najważniejszego — szanować siebie. Nie bać się powiedzieć „nie”. Nie uginać się pod cudzymi żądaniami, nawet jeśli te żądania wychodzą od teściowej.


Trzy… dwa… jeden…


Nowy rok zaczął się od wybuchów fajerwerków za oknem, od radosnych okrzyków, od uścisków. Jura objął Alonę i szepnął:


— Szczęśliwego Nowego Roku. Dziękuję, że się nie poddałaś.


Ona przytuliła się do niego.


— Dziękuję, że w końcu stanąłeś po mojej stronie.


Przed nimi było dużo niewiadomego. Być może długie milczenie Poliny Markowny. Być może trudne rozmowy i próby ułożenia relacji od nowa — ale już na innych zasadach, z szacunkiem. Być może teściowa nigdy nie wybaczy.


Ale teraz, w tej chwili, Alona czuła się wolna. Stanęła w swojej obronie. Obroniła swoje prawo do bycia wysłuchaną. I to było ważniejsze niż jakikolwiek pokazowy spokój, jakiekolwiek fałszywe uśmiechy na rodzinnych świętach.


Nauczyła się mówić „nie”. I to był najważniejszy prezent, jaki zrobiła sobie w mijającym roku.

Ctrl
Enter
Заметили ошЫбку
Выделите текст и нажмите Ctrl+Enter
Обсудить (0)