— Nie możesz tak po prostu wyrzucić mojego syna z domu! On jest twoim mężem, a to znaczy, że będzie mieszkał w twoim mieszkaniu tak długo, jak zechce!
— Nie możesz tak po prostu wyrzucić mojego syna z domu! On jest twoim mężem, a to znaczy, że będzie mieszkał w twoim mieszkaniu tak długo, jak zechce!
Po rozwodzie i tak przepiszesz na niego połowę tego mieszkania, niezależnie od tego, że kupiłaś je za własne pieniądze!
Zobacz więcej
drzwiach
łóżka
Drzwi
łóżku
drzwi
Łóżko
łóżko
chien
Pies domowy
animaux de compagnie
— Mamo, no nie od razu. Trzeba się przygotować… tak, rozumiem, że nie można tego przeciągać, ale przecież znasz Ksiuszę. Z nią nie można działać pochopnie, trzeba ostrożnie, stopniowo…
Ksenia znieruchomiała w korytarzu, klucz nawet nie zdążył do końca obrócić się w zamku. Głos Dimy, jej męża, dochodził z sypialni — przytłumiony, konspiracyjny, z tymi uniżonymi intonacjami, które pojawiały się u niego wyłącznie w rozmowach z matką. Był w domu, choć powinien wrócić dopiero za kilka godzin. Nieprzyjemny dreszcz, niemający nic wspólnego z wilgotnym chłodem na zewnątrz, zaczął powoli pełznąć od brzucha w górę, aż do samego gardła. Bezszelestnie przymknęła drzwi, nie wyjmując klucza, i została stać na wycieraczce, zamieniając się w czujne ucho.
— Nie, ona nic nie wie. Oczywiście, że nie. Przecież nie jestem idiotą. Wszystko przemyślałem. Trzeba tylko wybrać odpowiedni moment. Może dziś wieczorem. Zrobię kolację, naleję jej wina… tak, dobrego, takiego, jakie lubi. Stworzę atmosferę, żeby była zrelaksowana.
Mówił, a Ksenia patrzyła na ścianę przed sobą, na fakturową tapetę, którą wybierali razem półtora roku temu, wesoło spierając się o odcień. Teraz wzór wydawał jej się ohydną, martwą pajęczyną. Każdy dźwięk z sypialni, każde jego słowo wbijało się w jej świadomość jak rozżarzona igła. Atmosferę. Wino. Zamierzał ją znieczulić, zanim zada cios.
— Jaki skandal? Porozmawiamy spokojnie. Ona jest przecież mądrą kobietą, wszystko zrozumie… No, może trochę pokrzyczy, to normalne. Kobiety zawsze krzyczą. Najważniejsze, żeby zrozumiała, że to nie koniec świata. Ludzie się schodzą i rozchodzą, tak bywa. Powiem jej wszystko uczciwie. Że uczucia ostygły, że poznałem inną…
Ksenia bardzo powoli opuściła torbę z zakupami na podłogę. Karton mleka w środku głucho uderzył o parkiet. Uczucia ostygły. Poznał inną. Te banalne, wyświechtane frazy, które setki razy słyszała w tandetnych serialach, teraz były skierowane do niej. I wypowiadał je nie mężczyzna gotowy na szczerą rozmowę, lecz tchórzliwy chłopiec, który ćwiczył swoją mowę z mamą. On nie żałował. Nie cierpiał. On opracowywał strategię.
— A mieszkanie? Mamo, nie teraz. Jeszcze się tym zajmiemy. Przecież jestem tu zameldowany. Najważniejsze — wszystko odpowiednio przedstawić. Żeby obeszło się bez histerii. Dobra, kończę. Zadzwonię później, opowiem, jak poszło. Całuję.
Krótkie sygnały. Ksenia nie ruszyła się z miejsca. Czekała. Słyszała, jak odłożył telefon na szafkę nocną, jak z ulgą westchnął, jak zaczął chodzić po pokoju. Wyszedł z sypialni, pogwizdując jakąś prostą melodię, i zamarł w progu, zobaczywszy ją. Jego twarz w ułamku sekundy przeszła wszystkie stadia — od beztroski po paniczny strach. Uśmiech zniknął, oczy zaczęły nerwowo biegać, ręce bezradnie zwisły wzdłuż ciała.
— Ksiu… ty… ty dawno tu stoisz? — jego głos zabrzmiał żałośnie i chrapliwie.
Patrzyła na niego w milczeniu. Nie na męża, którego kochała, lecz na obcego, zupełnie nieznanego jej człowieka. W jej spojrzeniu nie było ani bólu, ani urazy. Tylko zimna, krystalicznie czysta pogarda. Nie zapytała, kim jest tamta kobieta. Nie dopytywała, od kiedy uczucia ostygły. Wszystkie pytania były zbędne. Przed chwilą sam na nie odpowiedział, naradzając się z matką.
Ksenia spojrzała na zegar wiszący w salonie. Potem znów na niego.
— Skończyłeś naradę? — jej głos był absolutnie spokojny, bez najmniejszego drżenia. — Dobrze. To teraz mnie posłuchaj. Masz dziesięć minut. Spakuj rzeczy pierwszej potrzeby. Telefon, dokumenty, ładowarkę. Laptop. To, co zmieści się do twojej torby sportowej. Resztę wystawię później na wspólny korytarz. Będziesz mógł odebrać w dowolnym momencie.
Dmitrij mrugnął — jego mózg odmawiał przetwarzania informacji. Spodziewał się łez, krzyków, oskarżeń. Przygotowywał się na scenę, którą już sobie przećwiczył. Ale nie był gotowy na ten spokojny, rzeczowy ton, jakby wydawała polecenia kurierowi.
— Ksiu, ty wszystko źle zrozumiałaś! Porozmawiajmy! Wszystko wyjaśnię! To nie jest to, o czym myślisz!
Zrobił krok w jej stronę, wyciągając rękę, próbując uruchomić dobrze znany mechanizm pojednania. Ale ona nawet się nie poruszyła. Po prostu znów spojrzała na zegar.
— Dziewięć minut.
Dmitrij patrzył na nią jak na wariatkę. Jego twarz była blada, usta uchylone w bezsensownej próbie powiedzenia czegoś, zaprzeczenia, usprawiedliwienia się. Ale słowa grzęzły mu w gardle. Widział przed sobą nie swoją łagodną, wyrozumiałą Ksiuszę, lecz obcą kobietę z oczami chirurga przed trudną operacją — zimnymi, skupionymi, nieznoszącymi najmniejszej słabości. Rzucił się najpierw w stronę sypialni, potem z powrotem, jakby nie wiedział, czego się chwycić. Jego ruchy były chaotyczne, paniczne.
— Ksiu, poczekaj, to jakaś pomyłka… Musimy to wszystko omówić…
— Osiem minut — jej głos pozostał równie spokojny. Ciął powietrze jak skalpel. — Nie zmuszaj mnie, żebym wezwała ekipę, która wymieni mi zamki natychmiast. Razem z tobą na korytarzu.
Ta groźba, wypowiedziana bez cienia złości, podziałała na niego silniej niż jakikolwiek krzyk. Wreszcie zrozumiał, że to nie jest gra. Nie kolejna kłótnia. To był koniec. Rzucił się do sypialni.
Ksenia słyszała, jak szarpnięciem otworzył szafę, jak coś z hukiem spadło na podłogę, jak zaszeleścił zamek sportowej torby. Nie pakował rzeczy — wpychał do niej fragmenty swojego dawnego życia, działając czysto instynktownie, jak zwierzę uciekające z płonącego lasu.
Ksenia nie ruszyła się z miejsca. Stała w korytarzu, przy drzwiach wejściowych, odcinając mu wszelkie drogi odwrotu — do rozmowy, do dialogu, do znanych manipulacji. Była milczącą strażniczką swojej nowej przestrzeni, wolnej od niego.
Dokładnie po sześciu minutach wypadł z sypialni — rozczochrany, z czerwonymi plamami na szyi. W jednej ręce torba, w drugiej laptop. Zatrzymał się metr od niej, a w jego spojrzeniu czaiła się żałosna prośba.
— Ksiu…
Po prostu chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi. To było wymowniejsze niż jakiekolwiek słowa. Przełknął ślinę, spuścił wzrok i, niezgrabnie przeciskając się obok niej, wyszedł na klatkę schodową. Drzwi zamknęły się za nim cichym, uprzejmym kliknięciem.
Mieszkanie pogrążyło się w ciszy. Ale nie była to ta kojąca cisza, która towarzyszy samotności. Ta była ciężka, lepka, przesiąknięta jego zapachem, jego obecnością, jego kłamstwem.
Ksenia przeszła do sypialni. Na podłodze leżały porzucone wieszaki. Drzwi szafy były otwarte na oścież. A łóżko… ich łóżko było zmięte.
Spojrzała na nie i w środku podniosła się fala lodowatego obrzydzenia. Nie odwracając się, poszła do łazienki i naciągnęła na ręce gumowe rękawice. Potem wróciła i jednym gwałtownym, silnym ruchem zerwała z łóżka poszwę, prześcieradło i poszewki.
Zgniotła je w ciasny kłąb i rzuciła w kąt jak brudną szmatę. Następnie wyjęła z szafy nowy komplet pościeli, wciąż pachnący fabryczną świeżością, i zaczęła metodycznie, z wyćwiczoną precyzją, ścielić łóżko. Każdy jej ruch był wyraźny i mechaniczny. Rozprostować prześcieradło. Wstrząsnąć poduszkami. Włożyć kołdrę.
Gdy skończyła, rozejrzała się po pokoju. Było czyściej. Ale to wciąż było za mało. Przeszła do kuchni. Na stole stał jego niebieski kubek z niedopitą poranną kawą. Ujęła go dwoma palcami, zaniosła do zlewu i wstawiła do zmywarki.
Potem przetarła stół, zabrała jego talerz z suszarki. Poruszała się po mieszkaniu jak sanitariusz, metodycznie niszcząc wszelkie ślady jego obecności. Nie płakała. Nie krzyczała. Pracowała. Ta mechaniczna, celowa czynność była jedyną rzeczą, która utrzymywała ją na powierzchni, nie pozwalając wpaść w czarną pustkę zdrady.
Kiedy ostatni ślad po nim został starty, poczuła dziwną, dźwięczącą pustkę nie tylko w duszy, ale i w żołądku. Otworzyła lodówkę. Pusto. Mleko, które kupiła, wciąż stało w torbie w korytarzu. Potrzeba było czegoś jeszcze. Chleba, sera. Czegoś prostego. Jak się okazało, życie nie zatrzymywało się. Domagało się jedzenia.
Ksenia zdjęła rękawice, narzuciła kurtkę, wzięła torbę i wyszła z mieszkania. Na zewnątrz było szaro i wilgotno, ale powietrze wydawało się zaskakująco świeże. Szła do sklepu, patrząc prosto przed siebie. Ludzie spieszyli się do swoich spraw, obok przejeżdżały samochody, gdzieś śmiały się dzieci. Ten codzienny świat wydawał jej się scenografią do cudzego spektaklu. Kupiła wszystko, co było potrzebne, zapłaciła i ruszyła z powrotem.
Zbliżając się do swojego bloku, z daleka zobaczyła dwie sylwetki. Stały tuż przy wejściu, blokując przejście. Jedna była zgarbiona, żałosna, z opuszczonymi ramionami — nieomylny zarys pobitego psa.
Druga stała wyprostowana jak wryta, z rękami założonymi za plecy. W jej postawie było coś nieugiętego, bojowego. Nawet z daleka Ksenia poczuła bijącą od niej agresję. Jej mąż. I jego matka. Cisza przed burzą dobiegła końca. Zaczynał się sztorm…
Ksenia szła równym, miarowym krokiem, ani go nie przyspieszając, ani nie zwalniając. Torby z zakupami lekko ciążyły jej w dłoniach, ale niosła je tak, jakby nic nie ważyły. Widziała, jak Tamara Igoriewna, dostrzegłszy jej zbliżanie się, wyprostowała się, odrzuciła ramiona do tyłu i przyjęła bojową postawę.
Dmitrij stojący obok niej przeciwnie — jakby się skurczył, wciągnął głowę w ramiona i wbił wzrok w swoje buty. Przypominał winnego ucznia, zaprowadzonego do dyrektora.
Zobacz więcej
drzwiach
łóżka
Drzwi
łóżku
drzwi
łóżko
Łóżko
chien
Pies domowy
Zwierzęta domowe
Ksenia podeszła do samych schodów prowadzących do klatki. Do zbawiennych drzwi dzieliło ją już tylko kilka kroków, gdy Tamara Igoriewna ruszyła jej na spotkanie, poruszając się z zaskakującą jak na swój wiek i posturę szybkością. Stanęła tuż przed Ksenią, blokując przejście. Jej twarz była purpurowa, a oczy płonęły fanatycznym, „sprawiedliwym” ogniem.
— A więc tak — zaczęła bez żadnych wstępów; jej głos był głośny, obliczony na to, by słyszeli go nie tylko oni troje, ale i przypadkowi przechodnie. — Koniec z zabawą. Natychmiast odwołasz swoje słowa i wpuścisz Dimę do domu. On stąd nie odejdzie.
Ksenia milczała. Patrzyła nie na teściową, lecz gdzieś przez nią, na obdrapane drzwi wejściowe. Jej twarz pozostawała zupełnie nieruchoma, jakby wykuta z zimnego marmuru. Ta nieprzeniknioność, ten lodowaty spokój doprowadzały Tamarę Igoriewnę do szału bardziej niż jakiekolwiek krzyki w odpowiedzi.
— Ogłuchłaś czy co?! Ja do ciebie mówię! — podniosła głos jeszcze o pół tonu, niemal przechodząc w pisk.
— No proszę…
— Nie możesz tak po prostu wyrzucić mojego syna z domu! On jest twoim mężem, a to znaczy, że będzie mieszkał w twoim mieszkaniu tak długo, jak zechce! A po rozwodzie i tak przepiszesz na niego połowę tego mieszkania, niezależnie od tego, że kupiłaś je ty!
Zrobiła pauzę, by jej słowa, jej ultimatum, wywarły odpowiednie wrażenie. Dmitrij za jej plecami niezgrabnie przestąpił z nogi na nogę, ale nie podniósł wzroku. Cały ten uliczny teatr wyreżyserowała jego matka, a jemu przypadła rola niemej dekoracji — żywego dowodu jej racji.
— On włożył w tę rodzinę najlepsze lata swojego życia! Pracował, starał się! A ty co? Myślisz, że skoro mieszkanie jest zapisane na ciebie, to masz prawo wyrzucać ludzi na bruk? Tak nie będzie. Nie pozwolę na to.
Mój syn nie zostanie bezdomnym przez twoje fanaberie. Natychmiast otworzysz drzwi, on wejdzie i będziecie żyć jak dotąd, dopóki w cywilizowany sposób nie rozwiążecie wszystkich spraw majątkowych. Zrozumiałaś?
Zakończyła swoją płomienną mowę i oparła ręce na biodrach, oczekując kapitulacji. Była pewna zwycięstwa. W jej świecie matczyny autorytet i napór były siłą zdolną złamać każdy opór.
Ksenia powoli przeniosła na nią wzrok. I w tym spojrzeniu nie było nic — ani strachu, ani gniewu, ani urazy. Tylko śmiertelne zmęczenie i chłodna, bezkresna pogarda. Zrobiła krok naprzód.
— Słyszysz mnie?! — zapiszczała Tamara Igoriewna, znów próbując zastąpić jej drogę i wyciągając rękę, by chwycić ją za łokieć.
Ksenia nie odskoczyła. Po prostu ujęła jej dłoń wolną ręką i odsunęła na bok. Bez złości, bez szarpnięcia. Zrobiła to z tą samą spokojną, zdystansowaną siłą, z jaką odsuwa się przeszkadzające krzesło albo z drogi podnosi spadłą gałąź. Jakby przed nią nie stał żywy człowiek, lecz nieożywiony przedmiot.
Tamara Igoriewna oniemiała z oburzenia, z powodu tej bezsłownej, fizycznej zniewagi. A Ksenia, całkowicie ją ignorując, spojrzała wprost na swojego męża. Po raz pierwszy zwróciła się bezpośrednio do niego. Jej głos był cichy, lecz na tle wilgotnego listopadowego wiatru zabrzmiał ogłuszająco.
— Przyprowadziłeś swoją mamę, żeby wywalczyła ci miejsce w moim łóżku?
Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się, wyjęła z kieszeni klucz, wsunęła go do zamka i, otworzywszy ciężkie metalowe drzwi, zniknęła w półmroku klatki schodowej. Kliknięcie samozamykacza zabrzmiało jak strzał, pozostawiając matkę i syna stojących na szarych betonowych stopniach w absolutnej, upokarzającej ciszy.
Ksenia weszła do mieszkania i oparła się plecami o właśnie zamknięte drzwi. Nie zapaliła światła w korytarzu, pozostając w półmroku. Cisza napierała, ale była to jej cisza. Jej twierdza.
Powoli odstawiła torby z zakupami na podłogę, dając sobie chwilę, by wyrównać oddech. Była pewna, że na dziś to koniec. Że upokorzeni i rozbici poszli lizać rany. Ale nie minęła nawet minuta, gdy w zamku rozległ się zgrzyt. Metal zadrapał o metal. Klucz, którego nigdy nie oddał.
Drzwi otworzyły się na oścież i w progu, popychany od tyłu przez matkę, pojawił się Dmitrij. Jego twarz była wykrzywiona mieszaniną strachu i desperackiej determinacji. Za jego plecami majaczyła Tamara Igoriewna, jej oblicze czerwone od furii i triumfu. Wtargnęli. Przekroczyli ostatnią granicę.
— A więc tak! — syknęła Tamara Igoriewna, przepychając się do przodu i zapalając światło w korytarzu. — Myślałaś, że tak łatwo się nas pozbędziesz? To także jego dom! On jest tu zameldowany i będzie tu mieszkał!
Dmitrij, odzyskawszy namiastkę głosu pod matczyną presją, wymamrotał:
— Ksiusza, musimy porozmawiać. Nie możesz tak działać pochopnie. Ja… ja byłem w błędzie, że nie powiedziałem ci wszystkiego sam. Daj mi szansę wszystko wyjaśnić.
Stali w jej korytarzu, naruszając jej powietrze, jej spokój, jej przestrzeń. Ksenia patrzyła na nich, a lodowata, wyrachowana wściekłość w jej wnętrzu zaczęła topnieć, przeistaczając się w coś innego. W rozżarzoną, płynną stal. Nie była już ofiarą. Była sędzią.
Powoli, bardzo powoli wyprostowała się. Na jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
— Dobrze — powiedziała tak cicho, że musieli zamilknąć, by ją usłyszeć. — Chcecie porozmawiać o tym, co jest czyje? Świetny pomysł. Przejdźmy się.
Nie czekając na ich reakcję, odwróciła się i poszła do salonu. Zdezorientowani, podążyli za nią. Zatrzymała się na środku pokoju i zatoczyła dłonią krąg.
— Ta sofa. Trzy tygodnie wybierałam tapicerkę. Sama jeździłam do magazynu, sprawdzałam szwy. Zapłaciłam za nią z pieniędzy odkładanych na urlop. Twój wkład? Powiedziałeś, że szary kolor jest praktyczny.
Poszła dalej, do kuchni. Wlekli się za nią jak na wycieczce.
— Ten zestaw kuchenny. Zamówiony według moich rysunków. Sama zaprojektowałam każdą szufladę. Monterzy instalowali go, gdy byłeś z kolegami na rybach. Ten ekspres do kawy dostałam w pracy za udany projekt. Korzystasz z niego każdego ranka.
Jej głos pozostawał równy, niemal bez życia. Nie oskarżała. Stwierdzała fakty. Każdy fakt był jak uderzenie młotka w gwóźdź wbijany w wieko ich wspólnej przeszłości. Zaprowadziła ich do sypialni. Świeżo pościelone łóżko wyglądało jak ołtarz w zbezczeszczonej świątyni.
— To łóżko. Zapłaciłam za materac ortopedyczny, bo bolały cię plecy. Pamiętasz?
Dmitrij milczał, jego twarz przybrała szarawy odcień. Nawet Tamara Igoriewna straciła bojowy zapał. Nie byli gotowi na tak metodyczne, chłodne unicestwienie.
Ksenia podeszła do szafy i otworzyła drzwi. Po jednej stronie wisiały jej sukienki. Po drugiej — jego koszule, spodnie, marynarki. Jej wzrok zatrzymał się na ciemnogranatowym garniturze z drogiej wełny. Jego duma. Garnitur na najważniejsze negocjacje, by wyglądać solidnie i odnosząco sukcesy. Garnitur kupiony na jej kartę kredytową.
Zdjęła go z wieszaka. Marynarkę i spodnie. Tkanina była miękka i ciężka. Odwróciła się i bez słowa poszła z powrotem do kuchni. Patrzyli za nią tępo, nie rozumiejąc, co się dzieje. Podeszła do szafki pod zlewem i otworzyła drzwiczki, za którymi stał kosz na śmieci. W środku były poranne fusy po kawie, skorupki jajek, puste opakowanie po serze.
Wzięła marynarkę. Ostrożnie, jakby składała ją do przechowania, złożyła ją na pół i zaczęła wciskać do kosza. Droga tkanina dotknęła wilgotnych resztek ich śniadania. Docisnęła ją od góry, upychając głębiej. Potem wzięła spodnie i zrobiła to samo. Wpychała je do śmieci z siłą, lecz bez pośpiechu, aż całkowicie zniknęły pod innymi odpadkami.
Następnie zamknęła pokrywę. Ciche plastikowe kliknięcie zabrzmiało w ogłuszającej ciszy jak wyrok.
Odwróciła się do nich. Dmitrij patrzył na kosz na śmieci z przerażeniem, jakby właśnie pochowała w nim żywą istotę. Tamara Igoriewna stała z otwartymi ustami, pozbawiona mowy.
— Śmieci wynosi się we wtorki — powiedziała Ksenia swoim równym, spokojnym głosem. — Czas, żebyście poszli.
I w tej chwili oboje zrozumieli. Zrozumieli wszystko. Że nie ma już „nas”. Że nie ma „wspólnego domu”. Że nie ma niczego, czego można by się uczepić. Ona nie tylko go wyrzuciła. Ona go wymazała. Zamieniła w śmieci, które trzeba wynieść.
Odwrócili się i poszli do wyjścia. W milczeniu. Dmitrij nie obejrzał się. Tamara Igoriewna już nie krzyczała. Po prostu wyszli, a Ksenia zamknęła za nimi drzwi i po raz pierwszy tego dnia przekręciła zasuwę wewnętrznego zamka…
