Drzwi trzasnęły głucho...
Drzwi trzasnęły głucho, a echo odbiło się od pustych ścian jak powolne uderzenie serca w zmęczonym ciele. Claire stała przez chwilę nieruchomo, nasłuchując ciszy. Potem odwróciła się w stronę stołu, na którym wciąż leżały klucze. Jeden z nich powoli obracał się jeszcze na blacie, wydając cienki, metaliczny dźwięk, jak zegar odliczający koniec czegoś.
Wciągnęła głęboko powietrze. W mieszkaniu pachniało starym winem i jego perfumami, zmieszanymi z wilgocią listopadowego powietrza wpadającego przez nieszczelne okno. Przez trzydzieści dwa lata ten zapach był dla niej zapachem domu. Teraz wydawał się obcy.
Zdjęła obrączkę i położyła ją obok kluczy. Metal uderzył o drewno z delikatnym stukiem, który rozciął ciszę. Przesunęła dłonią po stole, jakby chciała zetrzeć ślad przeszłości.
W sypialni panował półmrok. Po jednej stronie łóżka kołdra była jeszcze ciepła. Claire spojrzała na nią z dziwnym spokojem. Wiedziała, że to koniec czegoś, co umarło dawno temu — tylko nikt nie miał odwagi tego nazwać.
Usiadła na brzegu łóżka i zdjęła buty. W rogu stała mała walizka — ta sama, którą kupiła dziesięć lat wcześniej na wakacje, na które nigdy nie pojechali. Mark wtedy mówił, że jest zbyt zajęty. Był zawsze zbyt zajęty.
Zmrok powoli wpełzał do pokoju. Claire podniosła się, zasunęła zasłony i zapaliła lampkę nocną. Ciepłe, żółte światło oświetliło jej twarz.
Poszła do kuchni. Zagotowała wodę na herbatę i, czekając, oparła się o blat. Na lodówce wisiały zdjęcia z dawnych lat: Mark obejmujący ją na plaży, Claire z mokrymi włosami i uśmiechem pełnym życia. Patrzyła na te obrazy bez żalu. Cisza, która wypełniała mieszkanie, nie była już pusta. Była spokojna, jakby w końcu należała do niej.
Telefon zawibrował. Wiadomość od syna, Daniela:
„Mamo, tata powiedział, że znowu się kłóciliście. Wszystko w porządku?”
Claire długo wpatrywała się w ekran. Potem napisała krótko:
„Tak, kochanie. Wszystko dobrze. Nie martw się.”
Małe kłamstwo, ale konieczne. Nie chciała go wciągać w to bagno.
Zalała herbatę i usiadła przy oknie. Na parapecie osiadła cienka warstwa lodu. Za szybą padał coraz gęstszy śnieg. Białe płatki spadały cicho, przykrywając brudne dachy, samochody, świat.
Claire piła powoli. Gorzkawy smak rumianku koił ją. Po raz pierwszy od dawna nie czuła potrzeby mówić, tłumaczyć, naprawiać. Świat nie potrzebował być naprawiany. Czasem trzeba było po prostu pozwolić mu się rozpaść.
Kiedy zegar wybił północ, zaczęła pakować swoje rzeczy. Nie wiele — kilka ubrań, książka, zdjęcia, szal po matce. Składała je spokojnie, uważnie, jakby to był rytuał pożegnania. W szufladzie znalazła dokumenty: akt własności, wyciągi z konta, ślady wspólnego życia. Spojrzała na nie, westchnęła i odłożyła na bok.
Rankiem, gdy w mieszkaniu pojawiło się blade światło dnia, Claire siedziała przy stole z zimną herbatą i pustym spojrzeniem.
Mark nie wrócił. I wiedziała, że już nie wróci.
Po południu zadzwonił domofon. To była Marta, starsza sąsiadka z dołu.
— Claire, wszystko w porządku? Słyszałam wczoraj hałasy...
— Tak, Marto. Wreszcie trochę ciszy — odpowiedziała z lekkim uśmiechem.
Marta skinęła głową, jakby rozumiała wszystko bez słów.
Po jej odejściu Claire założyła płaszcz, wzięła walizkę i wyszła. Zimne powietrze uderzyło ją w twarz, a śnieg skrzypiał pod butami. Szła powoli, nie wiedząc dokąd, ale po raz pierwszy od dawna nie czuła lęku.
Zatrzymała się przed małą kawiarnią na rogu — „Café Lumière”. Bywali tam z Markiem, dawno temu. Teraz weszła sama. Zamówiła czarną kawę i usiadła przy oknie.
Przy sąsiednim stoliku siedziała młoda kobieta z córeczką. Dziewczynka śmiała się, pokazując coś matce. Claire patrzyła na nie chwilę, a potem uśmiechnęła się lekko. Nie z zazdrości, lecz z jakiegoś spokojnego wzruszenia, że radość wciąż istnieje.
Telefon zadrżał ponownie. Wiadomość od Marka:
„Przepraszam za wczoraj. Może przesadziłem. Potrzebuję czasu. Nie rób nic pochopnego.”
Claire patrzyła na ekran przez moment, potem skasowała wiadomość bez słowa.
Za oknem padał śnieg, cichy i spokojny. W odbiciu szyby zobaczyła swoją twarz — trochę postarzałą, z pasmami siwizny, ale z oczami, które wreszcie patrzyły prosto.
Wypiła kawę, wstała, zapłaciła i wyszła. Świat był ten sam, ale ona — nie.
Powietrze pachniało nowym początkiem. Nie miała już nic do stracenia. A to oznaczało, że miała wszystko, by zacząć od nowa.
Jej kroki zniknęły w tłumie, a śnieg cicho zasypywał ślady, jakby sam chciał zamknąć tę historię.
