Sofia przez chwilę stała nieruchomo...
Sofia przez chwilę stała nieruchomo, jakby wszystko wokół przestało istnieć. Śmiechy i rozmowy w sali zlały się w cichy, przytłumiony szum, który docierał do niej jak zza ściany wody. Serce biło jej mocno, nieregularnie. Spojrzenie zatrzymało się na Evelyn, która właśnie uniosła kieliszek wina, dotykając ust szkłem z teatralną powolnością. Na jej twarzy pojawił się ten sam zimny uśmiech – spokojny, ale pełen wyższości.
Sofia zrobiła krok w jej stronę, lecz nogi miała jak z ołowiu.
— Gdzie jest Mark? — powtórzyła, tym razem głośniej.
Kilku gości odwróciło się z zakłopotaniem. Evelyn uniosła brwi w geście udawanego zdziwienia.
— Kochana, pewnie wyszedł na chwilę. Wiesz, jak to mężczyźni – potrzebują czasem oddechu — powiedziała łagodnie, głosem przepełnionym fałszywą troską.
Sofia poczuła, jak w gardle rośnie jej suchość. Rozumiała dobrze ten ton — to była broń, którą Evelyn opanowała do perfekcji. Uśmiechnęła się mechanicznie, starając się ukryć drżenie w głosie.
— Oczywiście, pewnie zaraz wróci.
Z trudem pokroiła tort, ręce jej drżały. Goście bili brawo, śmiali się, próbowali ratować atmosferę, ale coś w powietrzu pękło. Irina, jak zawsze czujna, podeszła bliżej.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho.
— Tak, tylko trochę się zmęczyłam, — skłamała Sofia. — Tyle przygotowań, tyle emocji...
Kiedy muzyka znów zaczęła grać, Sofia nie mogła już dłużej wytrzymać. Wyszła z sali i otworzyła drzwi na ulicę. Chłodne, listopadowe powietrze uderzyło ją w twarz. Odetchnęła głęboko. Spojrzała w stronę parkingu — tylko jedna sylwetka samochodu powoli oddalała się w ciemność. Rozpoznała te światła natychmiast. Samochód Marka.
Serce jej zamarło.
Złapała torebkę, okryła się płaszczem i wyszła, nie mówiąc nikomu słowa. Po chwili siedziała już w taksówce.
— Ulica Dacia 14, proszę szybko — powiedziała, starając się brzmieć spokojnie.
Miasto przesuwało się za szybą jak sen — neonowe refleksy, puste witryny, cienie drzew. Słowa Evelyn rozbrzmiewały w głowie, jak echo: „Dopóki wszyscy są tutaj, pojedź i zmień zamki.”
Nie. To niemożliwe. Mark nie mógłby tego zrobić. Nie on... A jednak w głębi duszy wiedziała.
Gdy taksówka się zatrzymała, blok wydawał się pogrążony w ciszy. Światło na klatce migało nerwowo. Sofia wbiegła po schodach, drżąc. Wsunęła klucz do zamka. Nic. Spróbowała ponownie. Zamek ani drgnął.
— Nie… — wyszeptała. — Nie może być...
Zaczęła pukać. Potem walić pięścią w drzwi.
— Mark! Otwórz! To mój dom! — krzyknęła. — Mark, proszę cię!
Żadnej odpowiedzi. Tylko cisza i szum wiatru za oknem. Usiadła na zimnej posadzce, opierając głowę o drzwi. Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach, powoli, bezgłośnie.
Po chwili telefon zawibrował w kieszeni. Wiadomość od Marka.
„Sofia, podjąłem decyzję. Tak będzie lepiej. Nie wracaj dziś. Porozmawiamy później.”
Słowa wbijały się w serce jak igły. Czytała je w kółko, nie wierząc. W końcu telefon wysunął się z jej dłoni i upadł na podłogę. Świat zwęził się do małej przestrzeni między nią a drzwiami, do tej granicy, która właśnie oddzieliła ją od wszystkiego, co znała.
Z trudem wstała. Zeszła po schodach, potykając się o własne kroki. Na ulicy wiatr szarpał gałęzie, a noc była tak zimna, że oddech zamieniał się w mgłę. Szła przed siebie, nie wiedząc dokąd.
W końcu zobaczyła światło — mała kawiarnia, otwarta przez całą noc. Weszła. W środku było ciepło i cicho. Kilka osób siedziało przy stolikach, pogrążonych w myślach.
— Czarna kawa, proszę — powiedziała cicho.
Kiedy kelnerka postawiła filiżankę, Sofia objęła ją dłońmi i pozwoliła, by ciepło przeszło przez palce. Spojrzała w odbicie w szybie. Widziała twarz zmęczoną, ale w oczach pojawiło się coś nowego — twardość, której wcześniej nie miała.
Zrozumiała, że wszystko się skończyło. Ale może właśnie w tym końcu krył się początek. Wzięła łańcuszek z palca — obrączkę — i położyła ją na stole obok filiżanki.
„Nie będę już cieniem w swoim własnym życiu”, pomyślała.
Nad ranem wróciła pod blok. Starszy sąsiad wyszedł z psem i spojrzał na nią z nieśmiałym współczuciem.
— Pani Markowa… wczoraj był tu ślusarz. Z panem Markiem i jakąś kobietą. Chyba jego matką.
Sofia skinęła głową.
— Tak, wiem, — powiedziała cicho. — Ale klucz jeszcze do mnie wróci.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wschodzącego słońca. Powietrze pachniało mrozem i nowym początkiem. W kieszeni wibrował telefon — Irina.
— Sofia! Gdzie jesteś? Martwiłam się, byłam pod twoim domem!
— Jestem dobrze, Irina, — odparła spokojnie. — Naprawdę dobrze.
Rozłączyła się. Wiatr rozwiał jej włosy, a ulice powoli budziły się do życia. W oddali ktoś grał na skrzypcach — melodia cicha, melancholijna, ta sama, którą słyszała poprzedniego wieczoru w Edelweiss. Teraz brzmiała inaczej. Nie bolała. Była jak czysty oddech, jak zapowiedź czegoś nowego.
Sofia szła dalej. Nie oglądając się za siebie.
