Kiedy otworzyłem drzwi od schowka...
Kiedy otworzyłem drzwi od schowka, powiało chłodem i ciszą. Na podłodze nie było nic — ani koca, ani poduszki, ani ubrań. Tylko mały, złożony kawałek papieru i cienki łańcuszek, który Anita zawsze nosiła na szyi. Serce mi zamarło. Po raz pierwszy poczułem prawdziwą pustkę — taką, której ani głos matki, ani moja duma nie mogły wypełnić.
Podniosłem kartkę drżącymi dłońmi. To był list, pisany pospiesznie, drobnym, okrągłym pismem.
„Ravi,” zaczynała, „nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumiesz, co straciłeś tej nocy. Przyszłam do twojego domu z czystym sercem. Chciałam być częścią twojej rodziny, a nie cieniem pomiędzy tobą a twoją matką. Znosiłam upokorzenia, milczałam, wierzyłam, że pewnego dnia twoja miłość mnie obroni. Ale wygląda na to, że nie ma tu miejsca ani dla mnie, ani dla mojej godności. Nie żywię do ciebie nienawiści. Może tylko głęboki smutek. Dbaj o nasze dziecko.
Powiedz mu, że jego matka kochała go bardziej niż własne życie.”
Z każdym słowem czułem, jak coś we mnie pęka. Wybiegłem z domu, szukając jej wszędzie — na podwórku, w kuchni, nawet w ogrodzie za domem. Matka zapytała chłodno:
„Czego tak biegasz? Pewnie poszła do swoich, żeby się poskarżyć. Wróci, jak jej duma minie.”
Ale ja wiedziałem. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że moja matka, Sharda Devi, nie była świętą, za jaką ją uważałem, tylko kobietą, która karmiła swoją dumę cudzym cierpieniem. Spojrzałem na nią i zobaczyłem obcą twarz.
„Mamo,” powiedziałem cicho, „ona już nie wróci.”
„Nie przesadzaj,” odparła. „Dokąd miałaby pójść? Nie ma pieniędzy, nie ma nikogo.”
Myliłem się. Albo raczej — oboje się myliliśmy.
Pobiegłem na dworzec. Pociąg do Cagayanu właśnie odjeżdżał. Zapytałem portiera, czy widział kobietę z małym dzieckiem, z płócienną torbą.
„Tak,” powiedział, „była tu o świcie. Wsiadła do pociągu o szóstej. Płakała, ale uśmiechała się, kiedy przytulała dziecko.”
Zostałem na peronie, patrząc w pustkę. Świat jakby się zatrzymał. W uszach dźwięczały mi jej słowa: „Nie żywię do ciebie nienawiści. Może tylko głęboki smutek.”
Wróciłem do domu z ciężkim sercem. Matka czekała przy drzwiach, z założonymi rękami.
„I co?”
„Odeszła.”
„Niech idzie. Kobiety są takie. Popłacze dwa dni i wróci. Tylko jej nie pokazuj, że ci zależy.”
Chciałem wierzyć, że ma rację. Ale dni mijały, a dom stawał się coraz bardziej pusty. Nie było już śmiechu dziecka, nie było głosu Anity. Tylko echo naczyń mytych przez matkę, która mruczała pod nosem, że musi gotować sama.
Po tygodniu przyszedł list. Od brata Anity. Na kopercie napisane było tylko: „Dla Raviego.”
W środku był krótki tekst:
„Ravi, moja siostra dotarła do domu z dzieckiem. Jest wyczerpana, ale żyje. Nie chce o tobie mówić. Mówi tylko, że nie ma już męża. Nie możemy jej zmusić do powrotu. To, co jej zrobiłeś, to nie błąd — to rana. Jeśli ci jeszcze na niej zależy, przyjedź i przeproś. Nie dla siebie, ale dla waszego dziecka, które zasługuje na matkę i ojca, nie na smutną historię.”
Czytałem ten list dziesiątki razy. Każde zdanie bolało jak cios. Tej nocy nie zmrużyłem oka. Chodziłem po domu i widziałem jej uśmiech, jej zmęczone oczy, jej milczenie. I widziałem siebie — człowieka, który zamknął miłość swojego życia w ciemnym schowku, by zadowolić cudzą dumę.
Nad ranem spakowałem torbę. Matka spojrzała na mnie z gniewem:
„Dokąd się wybierasz?”
„Do żony.”
„Jeśli teraz wyjdziesz, nie wracaj więcej do tego domu.”
Milczałem. Spojrzałem jej w oczy — wypełnione pychą i chłodem.
„Więc nie wrócę,” odpowiedziałem i wyszedłem.
Podróż była długa. Każdy kilometr był jak modlitwa. Kiedy dotarłem do domu jej rodziców, słońce zachodziło. Przed domem było cicho. Starsza sąsiadka poznała mnie od razu.
„Jesteś mężem Anity?”
„Tak.”
„Jest w środku, ale nie wiem, czy chce cię widzieć.”
Wszedłem powoli. W małym pokoju Anita siedziała przy śpiącym dziecku. Była blada, zmęczona, ale piękna w tej spokojnej ciszy. Kiedy mnie zobaczyła, nie powiedziała ani słowa. Ja też nie. Po prostu upadłem na kolana przed nią.
„Przepraszam,” wyszeptałem. „Straciłem cię, bo byłem ślepy. Słuchałem wszystkich, tylko nie swojego serca. Nie wiem, czy potrafisz mnie jeszcze kochać, ale pozwól mi być blisko ciebie i dziecka.”
Anita długo milczała. Spojrzała na dziecko, potem na mnie. W jej oczach zobaczyłem ból, ale też coś, czego nie zasługiwałem zobaczyć — odrobinę współczucia.
„Ravi,” powiedziała cicho, „miłość to nie słowa. To szacunek. Zabiłeś coś we mnie tamtej nocy, kiedy mnie zamknąłeś. Może ci wybaczę, ale nie zapomnę. Potrzebuję czasu. Może kiedyś nasze dziecko zrozumie, że jego ojciec przyszedł przeprosić nie dla siebie, lecz dla rodziny, którą zniszczył.”
Wyszedłem z pokoju ze łzami w oczach. Nie prosiłem, by pozwoliła mi zostać. Wiedziałem, że jeszcze na to nie zasłużyłem.
Mijały miesiące. Wysyłałem jej pieniądze, listy, ale nie odpisywała. Aż pewnego dnia przyszedł mały list. W środku było zdjęcie. Nasz syn, uśmiechnięty, trzymał w dłoni kwiatek. Na odwrocie było napisane: „Dziękuję, że nie przestałeś być jego ojcem.”
Zrozumiałem wtedy, że miłość nie polega na słowach, lecz na czynach. Że kobieta nie jest cieniem między mężczyzną a jego matką, lecz światłem, które może zmienić jego życie — jeśli on nauczy się ją szanować.
Od tamtej pory żyję z nadzieją, że pewnego dnia Anita wróci. Nie dla mnie, ale dla życia, w którym ból zmienia się w przebaczenie. A jeśli nie wróci — będę wiedział jedno: mężczyzna nie traci kobiety, kiedy ona odchodzi. Traci ją w chwili, gdy sprawia, że czuje się samotna.
