Margaret siedziała przez chwilę bez ruchu...
Margaret siedziała przez chwilę bez ruchu, zaciskając palce na kierownicy, obserwując, jak Simon odchodzi, nie oglądając się ani razu. Zatrzasnął drzwi wejściowe z hukiem, jakby tym gestem chciał wymazać jej obecność z tego miejsca. Serce waliło jej w piersi tak mocno, że przez chwilę miała wrażenie, że nie zdoła oddychać. Miała ochotę natychmiast odjechać — wrócić do pustego domu, do ciszy, do cienia wspomnień. Ale wtedy spojrzała w lustro wsteczne i zobaczyła siebie: zmokniętą, bladoszarą, z oczyma błyszczącymi jak stal.
„Dość”, pomyślała. „Dość uciekania.”
Otworzyła drzwi, wysiadła w strugach deszczu. Zimna woda wsiąkała w płaszcz, spływała po szyi, ale każdy krok ku wejściu był jak przebudzenie. Kiedy stanęła przed szklanymi drzwiami Phoenix Consolidated, przez sekundę wahała się. To miejsce pachniało władzą, pieniędzmi i strachem. Wciągnęła głęboki oddech i przekroczyła próg.
Recepcjonistka uniosła wzrok znad ekranu, zaskoczona.
— Przepraszam, proszę pani, wizyty tylko po wcześniejszym umówieniu...
— Margaret Winters, żona Edwarda Wintersa. — Jej głos był spokojny, twardy.
Młoda kobieta zamarła. Uśmiech zniknął jej z twarzy, zastąpił go niepewny szacunek.
— Oczywiście, pani Winters… proszę wejść.
Margaret przeszła przez hall. Marmurowa posadzka błyszczała jak tafla lodu, echo jej kroków niosło się w pustce. Wszystko było sterylne, doskonałe, zimne. Świat mężczyzn w garniturach, który zawsze był dla niej obcy. A jednak teraz każdy krok brzmiał jak deklaracja — to miejsce należy do mnie.
Wjechała windą na najwyższe piętro. Na drzwiach gabinetu połyskiwał napis: Edward Winters – Założyciel.
Zatrzymała się na chwilę, dłoń zadrżała jej na klamce. Potem nacisnęła ją i weszła.
W środku wszystko wyglądało tak, jakby czas się zatrzymał: jego fotel, porządek na biurku, ich wspólne zdjęcie w ramce. Powietrze wciąż pachniało skórą, kawą i wspomnieniem jego obecności. Podeszła, dotknęła ramki z fotografią.
— Obiecałam ci, że nie pozwolę, by ktoś zniszczył to, co zbudowałeś — szepnęła. — Teraz twoja kolej, Edward. Daj mi siłę.
Nagle drzwi otworzyły się z rozmachem. Simon Crawford wszedł, ociekając wodą, z miną władcy.
— Co ty tu robisz? — zapytał lodowato. — Powinnaś była umówić się wcześniej.
Margaret uniosła głowę.
— Nie muszę się umawiać, Simon. To moja firma.
Parsknął śmiechem, krótko i pogardliwie.
— Twoja? Margaret, proszę cię… Phoenix potrzebuje silnego zarządzania. Edward był geniuszem, ale ty... jesteś tylko...
— Tylko kim? — przerwała mu. — Tylko kobietą, która spędziła przy nim dwadzieścia lat, widziała każdy jego sukces, każdą porażkę, każdy sen? To ja byłam obok, kiedy to wszystko powstawało. Nie ty.
Simon zmrużył oczy, zrobił krok bliżej.
— Nie rozumiesz, w co się pakujesz. To świat, którego nie znasz. To liczby, presja, decyzje, za które ludzie płacą krwią.
— A ty myślisz, że ja już nie zapłaciłam? — odpowiedziała cicho, ale stanowczo.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, tylko deszcz uderzał w szyby jak tykanie zegara. Simon westchnął.
— Posłuchaj, możemy się dogadać. Zatrzymasz akcje, będziesz miała udziały, pieniądze. Ja będę prowadził firmę, a ty... odpoczniesz.
Margaret uśmiechnęła się blado.
— Odpoczynek jest dla martwych, Simon. Ja dopiero zaczynam.
Podniosła z biurka teczkę z dokumentami.
— To umowa o przeniesienie własności. Wszystko zostało podpisane. Legalnie. Nie masz nad czym dyskutować.
Simon zamarł, potem pokręcił głową, jakby próbował powstrzymać śmiech.
— Rada nadzorcza nigdy cię nie zaakceptuje. Kobieta bez doświadczenia? Nie masz żadnych szans.
— W takim razie — odparła spokojnie — wymienię radę.
Jego spojrzenie stwardniało, ale coś w jej tonie sprawiło, że już nie potrafił się z niej śmiać.
— Jesteś odważna. Ale odwaga ci nie wystarczy.
— Nie, ale to dobry początek — powiedziała.
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Margaret została sama. Spojrzała na panoramiczne okna. Miasto tonęło w deszczu, a ona poczuła coś, czego nie czuła od dawna — spokój. I determinację.
Usiadła w fotelu Edwarda. Przez chwilę nie robiła nic, tylko słuchała cichego szumu wiatru. Potem nacisnęła przycisk interkomu.
— Proszę wezwać dział finansowy i kadry. Zaczynamy od nowa.
W słuchawce zapanowała chwila ciszy, po czym rozległo się niepewne:
— Tak jest, pani Winters.
Margaret oparła się wygodnie. W lśniącej tafli biurka widziała swoje odbicie — już nie przestraszoną wdowę, ale kobietę, która odzyskała głos. Kobietę, która była gotowa walczyć.
Za oknem błyskawica przecięła niebo. Deszcz wciąż padał, lecz jego dźwięk brzmiał teraz jak oklaski. Jakby świat bił brawo za odwagę, na którą wreszcie się zdobyła.
Margaret spojrzała na zdjęcie męża i uśmiechnęła się.
— Widzisz, Edward? — wyszeptała. — Twoja firma znowu wstała z popiołów. Ale tym razem — razem ze mną.
