Kontynuacja historii
…Marię aż ścisnęło w gardle, ale nie pozwoliła sobie tego okazać. Mężczyzna stojący przed nią wyglądał na zmęczonego, wyczerpanego, z głębokimi cieniami pod oczami — jak ktoś, kto od wielu nocy prawie nie sypia i nosi w sobie ciężar większy, niż potrafi udźwignąć. Miał w sobie coś z Nicholasa sprzed lat, tę samą wrażliwość, tylko przykrytą warstwą winy i zagubienia.
— Ja… jestem jego synem, odezwał się w końcu. Mam na imię Laurence. Odszedł, nie mówiąc nic. Szukałem go… próbowałem. — Zaciął się, przełknął ślinę. — Popełniłem wiele błędów. I przyszedłem… przeprosić.
Maria patrzyła na niego długo, jakby próbując zajrzeć głębiej, niż pozwala powierzchnia słów. W jego oczach błyszczały łzy, a w nich coś prawdziwego — rozpacz człowieka, który zrozumiał wszystko za późno.
— Nicholas jest w środku — powiedziała cicho. — Ale musisz wiedzieć… jest kruchy. Nie tylko ciałem.
Laurence skinął głową, jak ktoś, kto przyjmuje wyrok. Maria otworzyła furtkę, a on wszedł ostrożnie, jakby bał się nadepnąć na coś ważnego. Drzwi domu skrzypnęły, gdy pchnął je delikatnie.
W środku Nicholas siedział pochylony nad krzesłem, dokręcając śrubki śrubokrętem. Kiedy usłyszał kroki, podniósł głowę. Przez sekundę patrzył bez zrozumienia. Potem narzędzie wypadło mu z dłoni.
— …Laurence?
Imię to zawisło w powietrzu, jak cień dawnego szczęścia. Kiedyś pełne dumy, później rozczarowania. Teraz brzmiało tak, jakby sam Nicholas nie wierzył, że widzi syna naprawdę.
— Tato… — powiedział młody mężczyzna. Głos mu się załamał. — Mogę… porozmawiać z tobą?
Maria poczuła, że nie powinna tam zostać. Wycofała się cicho do ogrodu, zostawiając ich samych, choć wciąż była blisko, słysząc pojedyncze, urywane zdania przez lekko uchylone drzwi.
— Zawiodłem cię…
— Wiem.
— Dałem się zmanipulować…
— Wiem.
— Ale nie chciałem, żebyś odszedł tak… bez słowa.
— Po co miałem coś mówić? Już wybrałeś.
Między nimi zapadła długa cisza. Maria czuła, jak bardzo boli każde zdanie wypowiedziane tam, w środku. Każde było jak opowieść o stracie, o którą nikt nie prosił.
W końcu Laurence odezwał się ponownie:
— Myślałem… że tak będzie ci lepiej. Ona tak mówiła. Że będziesz „szczęśliwszy bez obowiązków”. A ja… byłem tchórzem. Chciałem mieć spokój w domu, więc milczałem. A potem… wszystko się rozpadło. Pokłóciła się ze mną, wyjechała do matki. Nie dzwoni. Nie pisze. Chyba od początku chciała tylko jednego — żebyś zniknął. A ja jej na to pozwoliłem…
Na zewnątrz Maria ścisnęła palce na szalu. Słyszała drżenie w głosie Laurence’a, które mówiło więcej niż słowa.
— Tato, nie przyszedłem cię prosić, żebyś wrócił. Nie chcę ci nic odbierać. Chciałem tylko… żebyś wiedział, że żałuję. I że… jeśli potrafisz… jeśli kiedyś będziesz w stanie… wybacz mi.
W pokoju zapadła cisza. Maria niemal nie oddychała. Potem usłyszała skrzypienie podłogi — Nicholas podniósł się z miejsca.
— Wybaczyłem ci już wtedy, Laurence… — powiedział cicho. — Prawda jest taka, że nawet nie potrafiłem się na ciebie gniewać. Jesteś moim dzieckiem. Ale bolało. Bardzo bolało.
Laurence zakrył twarz rękami i pierwszy raz od dawna rozpłakał się jak chłopiec. Nicholas po chwili objął jego ramię, niezdarnie, trochę niepewnie, ale z całym ciepłem, jakie miał.
— Już dobrze, synu. Nie jesteśmy obcymi. Przed nami jeszcze trochę czasu… wykorzystajmy go dobrze.
Maria weszła powoli do środka. Laurence otarł oczy i spojrzał na nią ze wstydem i wdzięcznością.
— Dziękuję, proszę pani… że opiekowała się tatą. Lepiej, niż ja umiałem.
Maria uśmiechnęła się delikatnie.
— Zrobiłam to, co zrobiłby każdy, kto ma serce. A teraz… zostańcie. Mam zupę na całą trójkę.
Następne dni były inne. Spokojniejsze. Laurence został na noc, potem na kolejną. Razem z Nicholasem naprawił płot, porąbał drewno, naprawił zawiasy w drzwiach. W domu, w którym pachniało świeżym chlebem i miętową herbatą, coś zaczęło powoli wracać na swoje miejsce.
Rodzina — choć poraniona — zaczynała na nowo oddychać.
Maria patrzyła na nich z kuchni: Nicholas coś pokazywał synowi, a Laurence pochylał się, słuchając z uważnością, której kiedyś mu brakowało. W jej sercu rosła ciepła pewność, że może… może nie jest za późno.
Wieczorem, kiedy światło lampy tańczyło po ścianach, Nicholas podszedł do Marii z ostrożnością mężczyzny, który całe życie był zbyt dumny, by prosić o cokolwiek.
— Mario… myślisz, że… mogę jeszcze zacząć od nowa? W tym wieku?
Ona wzięła go za rękę. Pochyliła się lekko, patrząc mu prosto w oczy.
— Nicholas… dopóki serce bije, nigdy nie jest za późno. Resztę… zbudujemy razem.
Uśmiechnął się — prawdziwie, szeroko, tak jak nie uśmiechał się od lat. A Laurence, stojąc w progu, widział to. I w jego własnych oczach pojawił się spokój — spokój człowieka, który w końcu wrócił do domu.
W małym domu, z zasłonami w stokrotki i ciepłem pieca, trójka ludzi zaczęła powoli odzyskiwać to, co kiedyś stracili: rodzinę, czułość, przebaczenie.
